Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Recenzje Plyt.
#1
U2 - No Line On The Horizon

[Obrazek: dc3a4afb.jpg]





Brian Eno: - Słuchajcie chłopaki robimy burzę mózgów! Co zaskakującego moglibyśmy nagrać na ten krążek. Takiego wiecie... Mam już nawet gotowe hasło promujące płytę – „U2 jakiego jeszcze nie słyszeliście!” Larry??>

Larry Mullen Jr. – Ja to nie wiem, mi jest wszystko jedno. Zresztą ja tu tylko bębnię.

Eno: Adam?

Adam Clayton – Mnie się marzy kawałek funky, ale taki nowoczesny, kosmiczne brzmienie, dobry przesterowany bass itd. coś w stylu płyty „Pop” ale bardziej pojechane.

Daniel Lanois – Przypominam ci Adamie, że płytę „Pop” krytyka uważa za najsłabszą w waszej dyskografii a fani jej po prostu nie lubią.

Adam – Ej! Ja tu też mam coś do powiedzenia – chcę mieć jeden taki kawałek i już, reszta mnie nie interesuje. Zresztą wymyśliłem już sobie taką partię (gra partię bassu z „Get On Your Boots”)

Lanois – Bono co o tym myślisz?

Bono – Spoko, jeden kawałek w tym stylu może być. Rzucimy go na singiel, niech ludzie pomyślą, że U2 nagrało kolejny wizjonerski i nowatorski album, będzie nawet pasował do tego hasła Briana, a tym czasem my...

The Edge – Nagramy album, który określiłbym jako „Klasyczne U2” albo „U2 powrót do przeszłości”

Bono – Otóż to! Wymyśliliśmy to z Edge’m już wcześniej.

Eno – No dobra ale czy dacie radę napisać takie kompozycje jak kiedyś?

The Edge – Bułka z masłem.

Lanois – Ale co konkretnie macie na myśli?

The Edge – Wyprodukujecie nam album w stylu „The Unforgettable Fire”

Bono – I „Achtung Baby”!

The Edge – Też może być. Ale bez przesady, bardziej lata 80-te.

Eno – Ok. Ale miało być zaskakująco.

Bono – To się da jakieś zaskakujące wstawki, motywy czy instrumenty.

Lanois – Na przykład?

Bono – Hmm... najbardziej nie pasujący instrument w muzyce U2... niech pomyślę...

Adam – Trąbki, dęciaki....

Bono – O właśnie, świetny pomysł!!

Adam – Ale ja żartowałem!

Bono – To nie żartuj sobie ze mnie więcej! Jedna piosenka z trąbkami! I dużo klawiszy!

Eno – Klawiszy??!

Bono – Tak. Daniel zapisałeś?

Lanois – Ok. Mam to.

Eno – Co jeszcze?

The Edge – Zagram nietypową jak na siebie solówkę. Powiedzmy w stylu... Davida Gilmoura!

Eno – Davida Gilmoura??! Z całym szacunkiem The Edge ale to zupełnie nie twój styl... no i nie masz... eee... takich umiejętności...

The Edge – To się jeszcze okaże! Nie dyskutuj.

Bono – Dokładnie. Ja za to dołożę więcej wokaliz typu „Oooooooo” wiecie takie stadionowe zaśpiewy, takie proste, żeby wszyscy mogli je powtarzać, ludzie to kochają.

Adam (ironicznie) – Może jeszcze coś dla gospodyń domowych, co?

Bono – Adam jesteś dziś prawdziwą kopalnią pomysłów. Daniel notuj – co najmniej dwa banalnie proste ale przebojowe kawałki, takie żeby pohulały na najbardziej komercyjnych listach przebojów.

Eno – Bono ale miało być zaskakująco, nowatorsko, inaczej...

The Edge – Może innym razem Brian.

Bono – Właśnie.



No właśnie - może innym razem U2 się bardziej przyłożą. Mam taką nadzieję, bo ten album im kompletnie nie wyszedł. Ale po kolei. Podobno rozkładanie w recenzjach albumu na części, piosenka po piosence jest passe ale mam to gdzieś...

Album zaczyna się od piosenki tytułowej i choć nie jest to opener, który porywa nie mówiąc już o rzucaniu na glebę to jest całkiem nieźle – średnie tempo, fajnie wszystko brzmi, Bono śpiewa z ogniem i żarliwością + wstawka „oo-oooo-oo-oooo” do komisyjnego śpiewania na koncertach. Może być. Następny „Magnificent” to bez dwóch zdań najlepszy numer na całej płycie. Mimo, że brzmi jak żywcem wycięty z lat 80-tych (może nie z „The Joshua Tree” ale na takim „The Unforgettable Fire” byłby mocnym punktem), to ma w sobie siłę, energię, emocje i to COŚ za co się kocha piosenki U2. Pięknie jest wyprodukowany, czuć w nim przestrzeń, ten numer oddycha, frunie, płynie, nie wiem... Świetna piosenka. Po nim mamy „Moment Of Surrender”. Pewien recenzent dziennika „Dziennik” ma racje – numer rzeczywiście przypomina budową i brzmieniem „The Streets Of Philadelfia” Springsteena. Ale mnie to nawet nie przeszkadza. Klimatyczny i fajnie zaaranżowany numer, w którym Bono ze swoim wokalem wznosi się na tym albumie na absolutne wyżyny. Do jakiejś 4 minuty wszystko idzie pięknie aż wchodzi jakiś rzewny klawisz, lekkie smyki i co najgorsze solówka The Edge’a. Pisząc, że to solo jest skopiowane z Davida Gilmoura to obrażać tego ostatniego – David zagrałby to 30 razy lepiej. The Edge jest gitarzystą charakterystycznym, mający swoje niepowtarzalne brzmienie ale nie jest gitarzystą wielkim i ta prosta, mocno nieudana solówka potwierdza to dobitnie. A te późniejsze kolejne „oooo-ooo-ooo”, nie wiadomo po co rozciągające kawałek aż do 7 minut, rozkładają na łopatki cały, całkiem nieźle rokujący numer. A jeżeli myślicie, że to ostatnie „ooo-ooo-ooo” na płycie, to się grubo mylicie, w następnym i bez dwóch zdań, najgorszym utworze na płycie „Unknow Caller” mam to znowu. Raz się to może i sprawdza ale trzy razy i to prawie z rzędu? I do tego jeszcze te patetyczne klawisze jak z klawikordu i te wybaczcie - z dupy chyba wyjęte nieszczęsne trąby! No kto to wymyślił na Boga?! Jakiś półmózg chyba. Trąby w U2??!! Napisać ,że to prawdziwa masakra to nic nie napisać. A ten koszmarek trwa jeszcze bite 6 minut! Następny „I’ll Go Crazy If I Don’t Go Crazy Tonight” to jeden z dwóch przedstawicieli ładnych, aż do wyrzygania utworów, które sprawdzą się wyśmienicie na playliście radia Eska, a kury domowe podczas przygotowywania pomysłu na makaron z Winiar na pewno podkręcą radio głośniej – mam tu bowiem lukrowany refren, Bono śpiewającego „baby, baby, baby” a nawet wykrzykującego „Hej! Hej! Hej!” niczym za przeproszeniem niejaki Kupicha. Dobija nas również The Edge, który gra solówkę w stylu „przedświąteczna kolęda z supermarketu”. Zęby normalnie bolą jak się tego słucha. „Get On Your Boots”,to jeden z jaśniejszych punktów tej płyty aczkolwiek stylem zupełnie do niej nie pasujący. „Stand Up Comedy” opuścił mi szczękę w okolice kolan  I to może tyle na temat tej piosenki. „Fez-Being Born” to popis Briana Eno i Daniela Lanois, dużo tu się dzieje, zawodowo wyprodukowany numer. Sama piosenka, w lekko hipnotycznym klimacie na tle wcześniejszych baboli ujdzie w tłoku – mimo denerwujących klawiszy! Ale przynajmniej gitara, bas i perka brzmią prawie tak jak powinny. Kolejne „White As Snow” to próba folkowej ballady, niestety zupełnie nie udana, bo kompozycja nijaka i znowu ktoś "mądry" wcisnął tu te nieszczęsne trąby – normalnie załamać się można. Na szczęście dwa ostatnie numery dają radę. W „Breathe” co prawda Bono brzmi trochę jak Jagger ale za to świetnie gra wreszcie The Edge – mamy tu najbardziej rockową gitarę na całej płycie. Pięknie też „chodzą” bębny – Larry może się wyszumieć. Z kolei ostatni wyciszony, „Cedars Of Lebanon” to drugi po „Magnificent” najlepszy kawałek na tym albumie. Melodeklamujący Bono, ładne gitary, fajna marszowa perka i ciekawy klimat. Naprawdę dobry kawałek. Szkoda tylko, że podobnych mu na „No Line On The Horizon” jest niewiele. Dwa bardzo dobre, trzy, góra cztery niezłe. Reszta kompletne niewypały. Jak na U2 – straszna slabizna.


ocena: 5/10

Pillock
[color=green][b]Próżności[/b]...Ty moja ulubiona wado...!![/color]
#2
N.A.S.A. - "The Spirit Of Apollo"


[Obrazek: 61IY8JEozHL._SS420_.jpg]


Nadeszły takie czasy, że na dobrą płytę stricte rockową czeka się czasem całymi miesiącami a w takim hip-hopie chłopaki sypią porządnymi albumami normalnie jak z rękawa.Na początek jednak informacja w kwestii formalnej – otóż nazwa N.A.S.A. nie ma nic wspólnego z kosmosem i tą Nasą – to skrót od North America South America. Na płycie spotykało się bowiem dwóch muzyków i producentów reprezentujących te dwa regiony świata. Są nimi – Squeak E. Clean (produkował płytę Yeah Yeah Yeahs „Show Your Bones”) i DJ Zegon. Panowie zaprosili do nagrywania „Spirit Of Apollo” tak obszerną listę gości, z kompletnie różnych muzycznych bajek i z tak gorącymi nazwiskami, że przeglądając ją może się człowiekowi zakręcić w głowie! Bo z jednej strony mamy takich hip-hopowych wymiataczy jak: Chuck D, RZA, Method Man, KRS-One, Ghostface Killah a z drugiej takich tuzów jak – Tom Waits, David Byrne i George Clinton. A poza nimi niezłą gromadkę młodych, zdolnych oraz topowych artystów jak Kayne West, M.I.A., Santogold, Lykke Li, The Cool Kids, John Frusciante, Karen O czy Seu Jorge. A to i tak jeszcze nie wszyscy ale na tych poprzestańmy, bo pół tekstu będzie składało się z nazwisk. Oczywiście wszyscy wyżej wymienieni śpiewają i rapują do muzyki przygotowanej przez Squeak E. Clean’a i DJ Zegon’a. A trzeba przyznać, że panowie przygotowali oryginalne i przede wszystkim bardzo różnorodne podkłady – bo choć ich fundamentem jest oczywiście hip-hop, to poza nim dużo tu również elektroniki, funky, klimatów tanecznych rodem z południowej ameryki a także odrobina soulu i trochę żywych instrumentów. Wszystko to przyrządzone nieszablonowo i z pomysłem, bez chwili nudy czy powtarzania się – a jest tu aż 17 utworów! Większość z nich ma wybitnie pozytywną, imprezową wibrację a co drugi to materiał na porywający singiel. Moi faworyci to przebojowe „Money” gdzie świetnie sprawdza się nietypowy duet Chucka D z Davidem Byrnem, którego głos uwielbiam (notabene Byrne to w 1 kwartale tego roku wybitnie modne nazwisko - na swoją nową płytę zaprosił go także Fatboy Slim – recenzja wkrótce!); zwiewne, melodyjnie i ładne „Way Down” gdzie bardzo przyjemnie śpiewa Barbie Hatch, czujnie rapuje RZA a na gitarze przygrywa sam Frusciante; najbardziej „kosmiczny” brzmieniowo, mocno elektroniczny „Gifted”, w którym genialnie wypada Santogold kładąc na łopatki śpiewającego zwrotkę przed nią Kayne West’a – a jakby tego jeszcze było mało, refren należy do Lykke Li. Bardzo fajne jest też szalone „Whatchadoin?” z częścią podkładu wygrywanego na cyferblatach telefonów i  refrenem w wykonaniu M.I.A. Ale i tak największym zaskoczeniem i niespodzianką tej płyty jest odlotowy duet Kool Keith’a i Toma Waitsa w piosence "Spacious Thoughts" - przede wszystkim ze względu na to co tu wyprawia ten ostatni – tego koniecznie trzeba posłuchać! Wypas.


Ocena: 8/10


Pillock
[color=green][b]Próżności[/b]...Ty moja ulubiona wado...!![/color]
#3
Rychu Peja SoLUfka - Styl Życia G'N.O.J.A

[Obrazek: pejasolufkafront.th.jpg]

Peja to autor chyba największego komercyjnego sukcesu w polskim rapie w XXI wieku. Dzięki hitowej Głuchej Nocy sprzedał ponad 100 tysięcy sztuk Na Legalu. Wróć... Nie Peja, a Slums Attack, bowiem poznański MC wydawał do tej pory wszystko razem z DJ-em Decksem pod szyldem SLU.

Teraz zdecydował się wypuścić pierwszy album sygnowany w pełni jako solo. Dokładniej jako Rychu Peja SoLUfka. Czy Styl Życia G'N.O.J.A., razem z nową nomenklaturą, przynosi odświeżenie w znajdującym się ostatnio w okresie stagnacji rapie Rycha? O tym w recenzji.

Od razu rzuca się w ucho, że związane z solówką rozszerzenie grupy producentów przyniosło bardzo dobry efekt. Bity są dopracowane i bardzo różnorodne. Magiera przynosi porcję ulicznych, klimatycznych, nowojorskich brzmień, Brahu dawkę pulsującego westcoastu, Zelo crunku, Julek minimalistycznego południa a Sqra gangsterkę ala NWA jak i lekkie, bujające bangery. Szczególnie podoba mi się produkcja członka ZPTU, który rzucił kilka zróżnicowanych, ale fajnie brzmiących podkładów (kozackie All Inclusive!) Wypada zgodzić się też ze słowami rapera, który w książeczce dziękuje Magierze za "odmienienie oblicza albumu". Bowiem zestaw samej syntetyki prezentowałby się dużo gorzej i mniej nastrojowo. A tak wszystko komponuje się bardzo fajnie i daje Peji duże pole do popisu w różnych klimatach i stylistyce.

I tak rzeczywiście jest. Rychu ujawnia swoje różne twarze. Z jednej strony jest to chłopak z ulicy, która dała mu prawdziwą szkołę życia. Opisuje życie na Jeżycach prosto, bezpośrednio i nie przebierając w środkach. Jednak słyszymy też opowieści człowieka, któremu udało się osiągnąć coś więcej i zaznać życia z górnej półki. Są więc teksty o imprezach, drogich trunkach i braniu z życia garściami. Peja określa się też "najbardziej zarobionym raperem III RP". Usłyszymy jednak również refleksje nad własnym życiem i tym, co zmieniło się w nim w związku ze sławą i kasą (Moralniak). Dostaje się też, zgodnie z tradycją, hejterom i sprzedajnym MC. Całość uzupełniają specyficznie miłosne treści, czyli mieszanka erotyki z wyznaniami uczuć, ukazująca zarazem zagubienie po rozstaniu ze "Słodką De" (potwierdzone jeszcze w książeczce do płyty).

Jeśli chodzi o stronę liryczną, nadal nie słyszymy głębokich alegorii i taktycznych uników, a raczej proste, celne ciosy w szczękę. Ale ciężko było spodziewać się czegoś innego. Nie ma też wyraźnego progresu w kwestii rapu i nawijki, jedynie flow stało się trochę bardziej różnorodne. Schematyczność tematyki nadal się pojawia, ale jest mniej dostrzegalna niż ostatnio i całości słucha się lepiej. Wciąż głównym atutem jest mnogość przeżyć, bezpośredniość, charyzma i doświadczenie. Słyszalne jest także dopracowanie płyty, która prezentuje się dużo lepiej od ostatnich wydawnictw. Ciekawie prezentują się również goście. Bardzo zaskakuje Kaczor, który przewija dużo lepiej, płynniej i pewniej niż zazwyczaj, a lepszej jego zwrotki niż druga w Szkole Życia jeszcze nie słyszałem. Luźnym stylem dobrze wpasowuje się Brahu a Sandra ubarwia numery wokalem.

Podsumowując, jak na dzisiejsze warunki Peja z pewnością nie jest raperem wybitnym. Ale nadal potrafi przyciągnąć prostotą, bezpośredniością i "jajami". Do tego widać, że solowy projekt przyniósł mu dawkę świeżości. Zarówno ze strony bardzo dopracowanych i zróżnicowanych bitów jak i tekstów, które są mniej wtórne i bardziej dopracowane niż ostatnio. W efekcie otrzymujemy najlepsze wydawnictwo od czasu Na Legalu, zasługujące na szkolną czwóreczkę.


Nie pamiętam kiedy się czułem tak jak teraz, nie chciałem tego ale zwątpiłem bez wątpienia. Zakładam kaptur, ścieram najki o asfalt, minęło trochę lat a ja nadal dorastam. Zapomniałem już co czułem wczoraj, jeszcze będzie tak nie raz zanim mnie śmierć zawoła.
#4
Antony And The Johnsons - "The Crying Light"

[Obrazek: antony-and-the-johnsons-the-crying-light...-plyty.jpg]

„Dla mnie muzyka jest bardzo osobistą ekspresją i to, czy będzie użyteczna dla innych, jest całkowicie drugorzędne.” – takiej m.in. wypowiedzi Antony Hegarty udzielił w krótkim wywiadzie dla  Machiny. Poza artysty-narcyza? Być może. Być może również jestesmy bardzo naiwni ale ja tam mu wierzę. Bo Antony to chyba anioł, który któregoś dnia spadł z chmur na ziemię. Spadł i zaczął śpiewać, bo nie potrafił na tym świecie robić nic innego. I śpiewa tak, że nic więcej poza jego śpiewem nie powinno nas interesować. Czy on/ona/ono jest mężczyzną, kobietą czy czymś innym? A może aniołem? Być może. Nic nam do tego. Zamknijmy się i posłuchajmy... Wszystko zaczyna się od „Her Eyes Are Underneath The Ground” i nie sposób wyobrazić sobie piękniejszego początku. Już od pierwszej sekundy płyty zaczynamy obcować z jego głosem. A wokal Antony’ego można albo szczerze kochać albo nienawidzić i nazywać pedalskim pianiem. Drogi co to czytacie, jeżeli należycie do tej drugiej grupy darujcie sobie dalszą lekturę tej recenzji. Przejdzcie sobie na sportowe newsy na Onecie, włączcie TVN Turbo czy coś w tym stylu, plizz. Opener „Her Eyes...” jest jedną z najpiękniejszych piosenek na tej płycie i symbolicznym łącznikiem z wcześniejszym krążkiem „I Am A Bird Now”. Później mamy króciutkie „Epilepsy Is Dancing”. Zaskakująco piosenkowy i bardzo przystępny numer jak na Antony’ego. Ale od pierwszej minuty i dwudziestej czwartej sekundy tego tracka jestem mu w stanie wybaczyć wszystko – nawet zwrot w kierunku przebojowego, prostego, zwykłego i ordynarnie piosenkowatego Hegarty’ego. Trzeci numer na płycie „One Dove” – akustyczna gitara szemrze jak strumyk, piano jest jak spadające do niego krople wody a dźwięki harfy niczym pluskające w nim złote rybki... serio! Wystarczy tylko podłączyć słuchawki i zamknąć oczy. Nie trzeba brać żadnych prochów. Wspaniała, lekko jazzująca ballada z charakterystycznie drgającym vibrato naszego anioła. A te dźwięki pod koniec? To przecież znak, że nad strumyk przyfrunęły rajskie ptaki! Wink „Kiss My Name” jest najbardziej żwawym utworem na płycie. Faken siet, gra tu nawet perkusja!! To tylko dwie minuty i czterdzieści osiem sekund ale w zupełności wystarczą żeby zakochać się w tym kawałku. I to na zabój. Najbardziej podoba mi się to mocne przyfrazowanie fortepianu i samego Antony’ego od 1:43. Później chwila sam na sam z perką i już dostajemy zaproszenie do ogrodu żeby hasać wesoło wśród soczyście zielonych traw i motyli unoszonych lekkim zefirkiem. Ja naprawdę nic nie było palone! Słowo. „The Crying Light” nie należy do najlepszych numerów na tej płycie ale nie sposób nie napisać, że jest ładny. Nawet bardzo. I taki rozważny i romantyczny. Kolej wreszcie na  śliczny „Another World” - znany już z EP-ki pod tym samym tytułem. Zresztą mój ulubiony utwór na niej. Bardzo ładnie się tu wkomponował. A teraz – stop! Do tego momentu jest to album perfekcyjny i ocierający się o geniusz. Dalej mamy już lekką zniżkę formy zarówno kompozycyjnej jak i wokalnej. „Daylight And The Sun” jest najbardziej podniosłym czy nawet patetycznym numerem na tym krążku a takie klimaty za bardzo kojarzą mi się z akademiami z okazji rocznic lub ku czci, dlatego ten kawałek niestety uważam za słaby. W „Aeon” zaskakuje natomiast udział rockowej gitary! Miał być przecież tylko fortepian i orkiestrowe aranżacje, głównie na smyczki a tu masz! Nawet Antony śpiewa tu mocniej niż zazwyczaj. Oczywiście jak na niego. W sumie nic specjalnego ale całkiem fajny numer. Po nim prawdziwa tragedia - „Dust And Water”. Knot straszliwy i największa pomyłka na „The Crying Light”. Najlepiej go przeskoczyć. Płytę zamyka „Everglade”. Taka sobie piosenka. Trochę za naiwna. I jak już napisane było na początku - być może również naiwnośc ze mnie wychodzi ale to bardzo dobra płyta jest. Szkoda tylko, że ma trzy słabsze momenty, bo gdyby nie one była by genialna.


Ocena: 9/10


P
illock


uf


[color=green][b]Próżności[/b]...Ty moja ulubiona wado...!![/color]
#5
Diana Krall – „Quiet Nights”

[Obrazek: diana.jpg]

Jesus! Jakże tego albumu cudownie się słucha! Nic mnie tak ostatnio nie odpręża, uspokaja i koi jak zmysłowy wokal Diany i te śliczne jazzowe standardy wypełniające „Quiet Nights”. Zaryzykuję nawet opinię, że to najlepszy album w jej dyskografii. Normalnie rewelacja. Znajdziecie tu choćby takie klasyczne ballady jak „Walk On By” Burta Bacharacha czy „Guess I’ll Hang My Tears Out to Dry” rozsławione przez Franka Sinatrę i kilka innych równie pięknych. Ale i również bosskie bossa novy Carlosa Jobima – słynną „Girl From Ipanema” (tutaj jako „Boy From Ipanema”) oraz tą ujmująco pościelową tytułową – „Quiet Nights”. Każda z dwunastu zamieszczonych na tym krążku kompozycji jest: świetnie zaaranżowana (kapitalna robota Clausa Ogermana znanego z współpracy z samym Jobimem), zagrana (wokalistce grającej na fortepianie towarzyszy sekcja, gitara akustyczna, kwartet smyczkowy i nieco wycofana acz świetnie ubarwiająca całość orkiestra) a przede wszystkim w piękny i momentami nawet bardzo erotyczny sposób zaśpiewana przez atrakcyjną Dianę. Jeżeli nigdy nie lubiłaś/lubiłeś jazzu to posłuchaj tej płyty a istnieje duże prawdopodobieństwo że zmienisz zdanie!



Ocena: 9/10






Tosca – „No Hussle”?


[Obrazek: boozoo.jpg]

Najnowsza płyta Austriaków jest ani specjalnie dobra ani jakaś wyjątkowo zła. Jest za to do bólu przewidywalna. I niestety ale nudna. Panowie Dorfmeister i Huber po dwóch absolutnie genialnych albumach jakimi były „Suzuki” i „Dehli9” (do tej pory lubię do nich wracać bo to wg. mnie idealna muzyka do zabaw w pościeli) znacznie obniżyli formę na płycie „J.A.C.”, by aż cztery lata pracować nad jej następcą. „No Hussle” jest lepsza od poprzedniczki ale gdzie jej tam do wymienionych wyżej ideałów. Tosca w sumie dalej prezentuje charakterystyczne dla siebie leniwie płynące kompozycje z gatunku downtempo i lounge music, czasem tylko inspirując się ambientem czy przestrzennymi motywami jak z muzyki filmowej. Czego więc zabrakło? Melodii. Tych chwytliwych patentów, które można znaleźć w każdym utworze zarówno na „Suzuki” jak i „Dehli9”. Tutaj taki nośny motyw ma w sobie jedynie „Springer” – najlepszy numer na płycie. Reszta na dłuższą metę lekko nuży.



Ocena: 4/10


Pillock

[color=green][b]Próżności[/b]...Ty moja ulubiona wado...!![/color]
#6
Les Claypool – „Of Funghi And Foe”

[Obrazek: 1zdojmt.jpg]


Claypool to jeden z najlepszych basistów rockowych na świecie – wirtuoz. Koleś który wypracował swój jedyny, niepowtarzalny i oryginalny sposób gry na tym instrumencie. A przede wszystkim największy wariat wśród specjalistów od czterech strun jakiego znam (specyficzne i ogromne poczucie humoru, odlotowe stroje, przebieranki, maski i inne głupoty)! Pomyślicie pewnie oburzeni a Fle’a z Red Hotów?! Z całym szacunkiem dla tegoż pana – Les przebija go i to w cuglach. Jakby ktoś nie wiedział, Claypool stał na czele genialnej i niezapomnianej formacji Primus – bardzo oryginalnej kapeli, działającej w latach 90-tych a parającej się muzyką będącą połączeniem alternatywnego heavy metalu z funkiem, jazzem, country i Bóg jeden wie czym jeszcze. Kolesie grali tak jak nikt. I zaryzykuję nawet frazę następującą – kto nigdy nie słyszał Primusa, ten nic nie słyszał. A kto mi nie wierzy niech posłucha choć jednej z ich najwybitniejszych płyt „Sailing The Seas Of Cheese”, „Pork Soda” czy „Tales From The Punchbowl”. Primus nie wydaje już płyt od 1999, kiedy ukazał się ostatni album „Antipop”. Na szczęście Les nie próżnuje i nagrywa kolejne krążki podpisane swoim własnym nazwiskiem. „Of Funghi And Foe” to już jego szósta płyta solowa. I to naprawdę dobra. Choć bardzo wymagająca a co za tym idzie, przyswajalna zapewne tylko i wyłącznie dla prawdziwych fanów talentu Claypoola. Niełatwa bowiem to muzyka. Oj bardzo nie łatwa! Weźmy pierwszy z brzegu utwór na płycie „Mushroom Man”, który od razu atakuje popierdzielonym rytmem granym na cholera wie czym, przesterowanym „gadanym” wokalem Lesa, dziwnymi wstawkami jakie generuje jego bass podłączony do kosmicznych efektów, solówką graną na butelkach (?!) itd. Cała ta kompozycja ma rwaną konstrukcję i można powiedzieć o niej wieeeele ale na pewno nie to, że przypomina zwykłą piosenkę. Na podobnych, totalnie odjechanych, połamanych i pokręconych patentach, zbudowana jest cała płyta. To taki niczym nie skrępowany muzyczny odlot będący efektem ogromnej wyobraźni muzycznej Lesa. Kiedy się słucha tej płyty, można mieć początkowo wrażenie, że nagrał ją jakiś kompletny krejzol albo inny kosmita. Weźmy takie „What Gould Sir George Martin Do” – połamane plemienne bębny, niepokojący riff wiolonczeli, jakaś marimba czy inny ksylofon, wokale jak z kreskówek powtarzające refren i klimat niczym z jakiegoś chorego acz groteskowego filmu grozy. I tak wkoło Macieju. To znaczy wkoło Lesie. A najlepsze jest to, że mnie to nawet bierze! Bo jeśli kupi się konwencję tego albumu czyli zwariowanego, mocno alternatywnego rockowego ni to kabaretu ni to teatrzyku grozy i da się mu szansę kilkukrotnego przesłuchania, to zwraca się uwagę, że ta płyta jednak „gryzie”. Claypool jak zwykle kapitalnie i nieszablonowo gra tu na basie, świetnie rzeźbią chłopaki na smykach a przede wszystkim całość ma jeden, spójny bardzo intrygujący i ciekawy klimat. Trochę zabawny, groteskowy i odlotowy trochę mroczny, niepokojący czy nawet przerażający. Trochę filmowy – choć jeśli już, to mam tu na myśli kino mocno offowe i underground'owe. Niejakim wyjątkiem jest tu jedynie najbardziej żywiołowy i przede wszystkim przypominający regularną piosenkę utwór „Bite Out Of Life”, do którego Claypool zaprosił wokalistę grupy Gogol Bordello, Eugene Hutza. Brzmi to w uproszczeniu jak pijany, punkowy Bregović + Hutz drący się jak nawiedzony i śpiewający po rosyjsku! Czyli niby ciut normalnie ale oczywiście nie do końca. Płyta dla odważnych, poszukujących i lubiących wyzwania.



Ocena: 7/10
[color=green][b]Próżności[/b]...Ty moja ulubiona wado...!![/color]
#7
(09-05-2009, 00:18)pillock napisał(a): Diana Krall – „Quiet Nights”

[Obrazek: diana.jpg]

Jesus! Jakże tego albumu cudownie się słucha! Nic mnie tak ostatnio nie odpręża, uspokaja i koi jak zmysłowy wokal Diany i te śliczne jazzowe standardy wypełniające „Quiet Nights”. Zaryzykuję nawet opinię, że to najlepszy album w jej dyskografii. Normalnie rewelacja. Znajdziecie tu choćby takie klasyczne ballady jak „Walk On By” Burta Bacharacha czy „Guess I’ll Hang My Tears Out to Dry” rozsławione przez Franka Sinatrę i kilka innych równie pięknych. Ale i również bosskie bossa novy Carlosa Jobima – słynną „Girl From Ipanema” (tutaj jako „Boy From Ipanema”) oraz tą ujmująco pościelową tytułową – „Quiet Nights”. Każda z dwunastu zamieszczonych na tym krążku kompozycji jest: świetnie zaaranżowana (kapitalna robota Clausa Ogermana znanego z współpracy z samym Jobimem), zagrana (wokalistce grającej na fortepianie towarzyszy sekcja, gitara akustyczna, kwartet smyczkowy i nieco wycofana acz świetnie ubarwiająca całość orkiestra) a przede wszystkim w piękny i momentami nawet bardzo erotyczny sposób zaśpiewana przez atrakcyjną Dianę. Jeżeli nigdy nie lubiłaś/lubiłeś jazzu to posłuchaj tej płyty a istnieje duże prawdopodobieństwo że zmienisz zdanie!



Ocena: 9/10






Tosca – „No Hussle”?


[Obrazek: boozoo.jpg]

Najnowsza płyta Austriaków jest ani specjalnie dobra ani jakaś wyjątkowo zła. Jest za to do bólu przewidywalna. I niestety ale nudna. Panowie Dorfmeister i Huber po dwóch absolutnie genialnych albumach jakimi były „Suzuki” i „Dehli9” (do tej pory lubię do nich wracać bo to wg. mnie idealna muzyka do zabaw w pościeli) znacznie obniżyli formę na płycie „J.A.C.”, by aż cztery lata pracować nad jej następcą. „No Hussle” jest lepsza od poprzedniczki ale gdzie jej tam do wymienionych wyżej ideałów. Tosca w sumie dalej prezentuje charakterystyczne dla siebie leniwie płynące kompozycje z gatunku downtempo i lounge music, czasem tylko inspirując się ambientem czy przestrzennymi motywami jak z muzyki filmowej. Czego więc zabrakło? Melodii. Tych chwytliwych patentów, które można znaleźć w każdym utworze zarówno na „Suzuki” jak i „Dehli9”. Tutaj taki nośny motyw ma w sobie jedynie „Springer” – najlepszy numer na płycie. Reszta na dłuższą metę lekko nuży.



Ocena: 4/10


Pillock

Diana Krall ciągle trzyma poziom.
  


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek:
1 gości